Tutaj wchodzisz sam. Wyłącz się. Wychyl kielich dobrego alkoholu i zanurz się w ciemnej stronie rzeczywistości.

poniedziałek, 6 listopada 2017

Kieszenie opustoszały, kieliszki wyschły

               Kopnięta butelka po piwie toczy się przez pokój. Siedzę wkurwiony. Na siebie, na Was, na całą resztę świata. Przetrząsam kieszenie w spodniach, kurtkę i wszystkie szafki. Wychodzi na to, że jestem kompletnie spłukany. Kurwa. Nie ma co żreć, nie ma co ubrać. Marzę o szklance whisky z lodem. Tego też nie ma i chyba czeka mnie dłuższy okres nieposiadania czegokolwiek. Siedzę tak więc będąc w dupie. Piszę. Na patelni skwierczy olej, a placek z mieszaniny mąki i wody w interesujących proporcjach kończy się smażyć.
Chwilę później przeżuwam całe to paskudztwo tracąc chęć do wszystkiego. Bo powiedzcie mi, jak następnego dnia mam wstać i wyjść z domu odżywiając się jak pierdolony gołąb? To nic. Wytrzymam jak zawsze. Na razie jeszcze mam muzykę, internet, także nuda nie doskwiera. Dzwoni telefon – nie odbieram. Leżę gapiąc się w sufit. Myślę nad niedającą mi spokoju książką. Towarzyszy mi mój kot i poczucie beznadziei. „Postanowiłem zostać w łóżku do południa. Może do tego czasu szlag trafi połowę świata i życie będzie o połowę lżejsze”. Tym się dziś kieruję, chociaż wiem, że powyższe słowa nie będą miały żadnego pokrycia.
Warto czasem zasmakować biedy, żeby pamiętać jak ważnym jest się dla reszty świata. To jak motor napędowy. Zmusza do wyboru. Albo przepłynę przez to gówno, albo w nim utonę. Na razie jednak wszystko zmierza ku drugiej opcji.
                Gdy jestem już pewny, że słońce zniknęło całkowicie, wychodzę.  Spaceruję przez park, siadam na ławce. Huczący wiatr dmucha z naprzeciwka. Przechodzący obok bezdomny prosi o pieniądze.
                - Dorrry paie, day pan zoś – mówi kompletnie nawalony.
                - Nie mam – odpowiadam mimowolnie uśmiechając się.
                - A spieydaaj – mruczy pod nosem na odchodnym.

                Słucham jego rady i odchodzę. Spaceruję przez kompletnie ciemne osiedla, później przez park, w końcu docierając do małego lasku. Ciężko oddychając wspinam się pod górę. Na nieodległą polanę dochodzę całkowicie ubłocony. Siadam tam na mokrej trawie i patrzę na rozpościerające się przede mną miasto. Tam daleko wciąż pewnie słychać dźwięk klaksonów – zdenerwowani kierowcy chcą jakoś dobić się do domu. Światła tysięcy lamp powoli gasną, a tłumy ludzi rozrzedzają się. Z odległych kominów wciąż ucieka szary dym. To nigdy nie ustaje. Wszyscy ciągle podtruwają się wzajemnie. Wstaję i wracam. Idąc ulicą potykam się o gałąź. Cholera, gdzie jest księżyc? – myślę. Z każdym kolejnym krokiem narastająca przez cały dzień złość ustępuje smutkowi. 
               Wracam do domu. Karmię kota i siadam do pisania tego tekstu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz